czwartek, 13 listopada 2008

Ostatnio czytane

Jestem najlepszym dowodem na kryzys czytelnictwa w Polsce. Przeczytanie poniższych dziewięciu książek zajęło mi coś z pięć miesięcy, a żadna z nich nie jest „wojenno-pokojowych” rozmiarów, ba, nawet do „Krzyżaków” im daleko...

kolejność achronologiczna, czysto przypadkowa:
Lawrence Block „Burglars can’t be choosers”, „Burglar on the prowl”
Dobre kryminały się nie starzeją, a pierwszy tytuł - sprzed trzydziestu lat - niezłym kryminałem jest. Bohater, włamywacz (niemożliwe, prawda?) Bernie Rhodenbarr, sympatyczny, intryga dobrze poprowadzona. Największy atut: nie ma uszlachetniania bohatera na siłę. Wiemy, że to co robi, jest złe. Cynicznie przyznaje on, że kradnie, żeby żyć – nie przeżyć – na dobrej stopie, do której się przyzwyczaił. Doza szlachetności, którą okazuje i nigdy nie omieszka podkreślić, uczłowiecza go, a nie wyświęca. Idealna commuter’s book.
W drugiej książce Rhodenbarr niepotrzebnie zaczyna bawić się w Matkę Teresę. Odruchów szlachetności jest za dużo. Podobnie jak zbiegów okoliczności. I choć takie jest założenie w „Burglar on the prowl”, że zbiegi okoliczności zbiegają się w jednym miejscu, to w końcu powstaje z tego chaotyczna bieganina zamiast uporządkowanej sztafety faktów. Czyta się nieźle, bohaterowie mają kilka niezłych momentów i cytatów, ale Bernie jest już zbyt politycznie poprawny: karmiący kota, przyjaźniący się z lesbijką antykwariusz, będący do tego włamywaczem. Tak jak „Burglars can’t be choosers” zachęcało do poznawania przygód Berniego, tak „Burglar on the prowl” skutecznie do tego zniechęca.

Woody Allen „Czysta anarchia”
Zbiór opowiadanio-felietonów publikowanych przez najsłynniejszego nowojorczyka w najsłynniejszym nowojorskim periodyku New Yorker. Allenowski*. I tyle można o nim powiedzieć. A, choć może dodam jeszcze, że lepiej chyba czytać w oryginale.

John Kennedy Toole “Sprzysiężenie osłów”
Przedmowa Walkera Percy’ego, autora moich ukochanych „Moviegoer” i „Thanatos syndrome”, zachęcający opis na tylnej okładce, wzruszająca historia autora... i klops. Może spodziewałem się zbyt wiele, a może po prostu nie czuję Nowego Orleanu. Przy czym nie jest to zła książka, a niektóre fragmenty doprowadziły mnie do łez. Może spodziewałem się zbyt wiele.

Giuseppe Tomasi di Lampedusa „Lampart”
Tu była „namaszczająca” przedmowa jednego z francuskich mistrzów. Raczej zniechęcająca. I mimo to książka świetna – gorące klimaty Sycylii świetnie wpisały się w upalne wakacje na Zante – Fior di Levante. Szerokość geograficzna podobna. W „Lamparcie” słychać trzeszczenie i łabędzi śpiew starego porządku zarazem. Uniwersalne, bez patosu.

Julio Cortazar „Opowiadania Zebrane”
Przez pierwszy tom przeleciałem jak gaucho przez pampę, przez drugi wlokłem się jak transandyjska kolej. Za dużo dobrego na raz. Prawie każde opowiadanie z osobna jest genialne i zaskakujące, ale w drugim tomie nie uniknąłem odczucia: „to już przecież było”. Jak z dobrą whisky – lepiej co tydzień szklaneczka, niż cała flaszka za jednym posiedzeniem.

Mario Vargas Llosa „Szaleństwa niegrzecznej dziewczynki”
Staroświecka powieść? Coś w tym jest. Ale jednocześnie niezwykła. „Kobiety marzą o takiej miłości, mężczyźni ją przeklinają” powiedział mi ktoś. Nie widziałem, żeby Ricardito ją przeklinał. Trudno przeklinać kogoś tak wdzięcznego jak niegrzeczna dziewczynka. Trudno przekląć całe swoje życie.

Ernesto Sabato „O bohaterach i grobach”
Kiedyś wrócę do tej książki. Na emeryturze każę przeczytać ją wszystkim przyjaciołom. I potem będziemy wieść niekończące się dyskusje o czym ona tak naprawdę jest. Teraz nie wiem, mam cały czas mętlik w głowie.

Ian Ridley „Cantona – the Red and the Black”
„It (...) explores the character and motivation of one of the most charismatic and colourful characters in the world game – part Rambo, part Rimbaud.” Kocham Erica Cantonę. To dla mnie najważniejszy piłkarz lat dziewięćdziesiątych XX w Dla osób, u których nie wywołuje on tego rodzaju uczuć, biografia niepokornego Francuza też może być ciekawa. Przypomną sobie, zobaczą, w jaki sposób piłka nożna zmieniła się przez zaledwie 15 lat (sic!). Wspomnienia z 1992 roku, gdy Cantona trafił do Leeds, brzmią dzisiaj jak legenda o smoku wawelskim. Warto.

* Ostatnio nie zgadzamy się z M. co do Woody’ego A. Wg mnie zjadł w końcu swój ogon, który żuł w swoich filmach przez ostatnie 40 lat. Muszę się już poważnie wysilać, żeby uśmiechnąć się na jego filmach. Smutne

poniedziałek, 10 listopada 2008

Pięciominutowy świat nr 2 – Moralnie i do przodu

– Więc co, jesteśmy frajerami? Bo nie świnimy i nie podpierdalamy? – oburzył się Benek. – Trochę przerażająca wizja, nawet ty równasz w dół, Miszczu.
Siedzielim na naszym bizneslanczu, czyli co piątkowej biesiadzie za pieniądze korporacji. Co piątek innej, ale zawsze przekonanej, że właśnie robimy deal stulecia, a przynajmniej tygodnia, a jeśli już nie, to chociaż spotykamy się z promprosem (promising prospect).
- Wszystkie cnoty wyśmiewane, krytyki się mogą nie bać. Tak, kurwa, może i się nie boją, ale to ciągłe puszczanie oczka z ekranów, dzienników, głośników: podpierdol, zabierz, sięgnij, nagnij, sfalandyzuj, pojedź Gosiem. A przecież można inaczej – Benek lubił przemawiać. Odkąd zmienił E. na małą „rodzinną” firmę, brakowało mu oddanego, bojącego się pierdnąć audytorium, które mógł pod każdym pozorem wezwać do konferencyjnej i oszałamiać swoim słowotokiem. – Tak to, KURWA, wygląda – podsumował. Oprócz właśnie konsumowanego steku z tuńczyka, to była jego największa przyjemnność – obrzucić mięsem przypadkowe, ale nobliwe audytorium. „Podnieca mnie to, że normalnego gościa w normalnej knajpie ścigałyby już łapy wykidajły, i zgorszone teatralne szepty, pioruny spojrzeń. A w żadnej Dorsii nikt nam nie podskoczy” mówił nam kiedyś przy dużej jasnej czystej, już po ciemnej stronie mocy. „Przynosisz wstyd krawaciarzom” zareplikował Miszczu. „Nie dziw, że potem wszyscy mamy opinię dorobkiewiczów z prowincji, którym słoma przy każdym kroku się sypie”. „Wychodzi” rzucił Jerzyk. „No i znów dziś nie zapukasz. Ładna skądinąd jest” skomentował wówczas Benek, au courant, ale nie a propos.
- Problem nie sprowadza się do tego, czy jesteś świnią czy nie – ciągnął Miszczu, który zapodał temat. – Czasami możesz za chuja uchodzić, i nie ma chuja. Jak widzisz, że ktoś z sejlsów ci się opierdala zamiast zapierdalać, to opierdalasz, nie?
- No tak, ale to żadne, kurwa, imponderabilia, tylko czysty rachunek ekonomiczny. Budżet musi sztymować ci do pizdy na koniec miesiąca – tako rzecze Jerzyk. I trudno polemizować.
- Weźmy inną sytuację. Potakiwaczy – ciągnął niezrażony Miszczu. – Robią swoje, na wizytacjach prezentują się lepiej niż reklamowe klony, nosy w lapkach, rączki na klawiszach, segregatory na deskach. „Tak panie, już dyrektorze, może pani, jasne kierowniczko, nie ma problemu szefie, kochamy wszystkich szefów.” Możesz zostawić w spokoju, ale nie. Wiesz, że drzemie w nich potencjał, a ich bylejakość jest obrazą dla twojego zaangażowania, inteligencji i przebojowości. Chcesz podkręcać efektywność, nie podpierdalasz ich, tylko wytykasz błędy. I żadne tam reply to all, nie chcesz nikogo rugać, tylko chcesz, żeby pracownik poczuł twoje indywidualne podejście. I się postarał. Ty się starasz, on też może.
- Hahaahahahahaaaaaaaaahahahaaaaaahaa – ryczał Benek. – I ty w to wierzysz? Że się postara? Ni ma chuja we wsi.
- Nie chodzi o wynik, tylko o próbę, tak? – interpretacja Jerzyka trafiała w punkt. – I świadomość niesprawiedliwości społecznej, odczuwanej przez nas, a spowodowanej opierdalactwem i oportunizmem tłuszczy z openspejsu.
- Właśnie – Miszczu był dziś jak prawdziwy miszczu, MJ23. Unstoppable. – Powinniście to chyba rozumieć. Wszyscy stamtąd wyszliśmy. Bez świń, bez podpierdalania i pierdolenia ryczących czterdziestek w zaciszu osłoniętych żaluzjami akwariów. Ciężką pracą, lojalnością wobec firmowej misji, jakkolwiek popierdolona by nie była...
No niby tak. Wszystko pięknie. Tylko utklim wszyscy trzej na wyższym średnim. Dalej już bez polityki ciężko było iść, do rad nadzorczych zapraszali, ale zjazd do zarządu przegapilim chyba jakiś czas temu. Pozostawała duma z bycia inteligntnym, oczytanym specjalistą i wątpliwy szacunek załogi. Bo od pewnego levelu zaczynasz To dostrzegać w oczach kolegów, którzy zostali na hucie kulki wytapiać. Ten sam pusty wzrok, którym wcześniej ty traktowałeś przełożonych. Mogli być mili – wódki z nimi nie piłeś. Czasami tylko stukałeś się kieliszkami na firmówce. Tak jak ty kiedyś z nimi, teraz inni z tobą. Nie my – ty i oni.
- Właśnie, może po prostu mieliśmy farta? Że nikt nie kazał nam w ciągu pół roku zlikwidować całą fabrykę, a na koniec sobie samemu podpisać wymówienie? – Benek wiedział o czym mówi, niestety. – Może ten mityczny kręgosłup moralny, w który nas, Miszczu wyposażyłeś to po prostu oportunizm nieco mniejszy niż u innych, brak parcia na ostatnie piętro i fart?
Zamilklim. Podali kawusię i brownies. Bez nadzienia. Nadzieja była, że wieczorem nabijem i nadziejem. Jak co piątek. Nadzieja.

piątek, 7 listopada 2008

Imprezje z Zante 4 – Gra z dziadkiem

Wieczór pierwszy
- I got best waiters in the resort! – to już nie był czapkujący naganiacz, tylko kierownik pełną gębą. I z gębą na nas, awanturujących się klientów, wyjeżdżał. Trudno było nam polemizować z jego tezą, głównie dlatego, że to był nasz pierwszy na Zakynthos wieczór w knajpie. Zresztą wakacje są. Wyszliśmy.
Wcześniej poprosiliśmy o rachunek. Podobnie jak para przy stoliku obok, z drugiej strony goście dopiero mieli zamawiać, a przed nami rodzina już zapłaciła i teraz wyciskała ze szklanek ostatnie krople czekając na resztę. Reszta była chyba niewielka, bo po pięciu minutach czekania całe towarzystwo spokojnie opuściło lokal.
Rachunek w końcu do nas trafił – tak przynajmniej myśleliśmy, podnosząc pozostawiony przez sędziwego, sympatycznego jegomościa skóropodobny kajecik. Rachunek był – wraz z nim11,50 euro reszty. Nakarmiono nas dobrze, więc nie oczekiwaliśmy żadnej rekompensaty, reklamacji zresztą przecież nie składaliśmy. Alkoholomierz i podręczna waga to też nie nasz styl, a raczej jego brak. Nie nasz brak.
Pary obok nas – ta czekająca na zamówienie i ta oczekująca rachunku – też miały nietęgie miny. Niestety, nie zjednoczyliśmy się w tarapatach, tylko działaliśmy na własną rękę. Przy kolejnej bytności dziadka każdy ze stolików z osobna zareklamował rachunek – para czekająca na przyjęcie zamówień ze śmiechem, druga para – ze zrozumieniem. My z nonszalancją. Z. bawiła się świetnie, wcale nie musi jeszcze iść spać, wakacje są. Obie pary stosunkowo szybko wywalczyły swoje. A my czekaliśmy. Dziadek energicznie penetrował inne rejony knajpy. W końcu udało nam się złapać za rękę naszego gospodarza, tego, który wciągnął nas z deptaka do tawerny Dionisos. – I’ll be right back – zapewnił. Pozostawmy na boku jego poczucie czasu – wyglądał na szczęśliwego – po 75436 strzałach znikąd wrócił z resztą. I pretensją. – My waiter couldn’t track you. You were walking over the tables – stwierdził. I dodał: - Don’t let that happen, again.
– Bo co, your mama will shoot us? – popatrzeliśmy po sobie z M. Przecież nigdzie się nie ruszaliśmy. – It is impossible we walked over the tables, it is so crowdy here, no free tables – próbowaliśmy tłumaczyć. Próba żartu niezaliczona. – No, sir. I believe my waiters. I got best waiters in the resort.

Wieczór ostatni
Ostatniego dnia rano, zamiast w oczekiwaniu na transfer na lotnisko sączyć drinki przy basenie, zostaliśmy zapakowani do Autokaru i przewiezieni z Alikanas do Argassi. – Kłopoty z przewoźnikiem – zakomunikowała touroperatorka. – Nocleg i kolację zapewnia oczywiście nasze biuro.
Kolacja na voucher była stołówkowa w dobrym tego słowa znaczeniu. Pieczone udo wielkiego kurczaka, ryż, frytki, warzywa a na przystawkę kosz chleba i pyszne tzatziki. Zamówiliśmy jeszcze dzban wina za 4,80 w intencji pomyślnego powrotu.
Zmęczona wrażeniami dnia Z. zasnęła na fotelu w knajpie. Kelner, rachunek, yes sir, evcharista.... Alarm!!! Dziadek z rachunkiem. W kajeciku – kwitek na 8,50. Halo, hola, too much, just wine, no pepsi, migusiem, bo dziecko śpi.
Próba druga – dziadek ten sam, rachunek ten sam, ale za to z resztą z dwudziestaka. „Bierz kabonę i w nogi” milczała M. „Czemu nie?” odbijałem w jej źrenice. Ale nie, raz dżentelmen, cały wieczór dżentelmen. Próby trzeciej nie było. – We were to pay for a middle caraffe of wine, but keep receiving wrong bill. Here’s your five, keep the change, kalinichta.
Wyszliśmy. Grają ostro z dziadkiem, ci Zakyntianie. Jak do licha wychodzą na swoje?

czwartek, 6 listopada 2008

Time for change - bezrobocie wśród surferów

Dlaczego surferom trudno znaleźć pracę w Polsce? Zdjęcie obok rzuca pewne światło na sprawę...

piątek, 31 października 2008

Pożegnalny list jednego gościa

Dear Investor:

Today I write not to gloat. Given the pain that nearly everyone is experiencing, that would be entirely inappropriate. Nor am I writing to make further predictions, as most of my forecasts in previous letters have unfolded or are in the process of unfolding. Instead, I am writing to say goodbye.

Recently, on the front page of Section C of the Wall Street Journal, a hedge fund manager who was also closing up shop (a $300 million fund), was quoted as saying, “What I have learned about the hedge fund business is that I hate it.” I could not agree more with that statement. I was in this game for the money. The low hanging fruit, i.e. idiots whose parents paid for prep school, Yale, and then the Harvard MBA, was there for the taking. These people who were (often) truly not worthy of the education they received (or supposedly received) rose to the top of companies such as AIG, Bear Stearns and Lehman Brothers and all levels of our government. All of this behavior supporting the Aristocracy, only ended up making it easier for me to find people stupid enough to take the other side of my trades. God bless America.

There are far too many people for me to sincerely thank for my success. However, I do not want to sound like a Hollywood actor accepting an award. The money was reward enough. Furthermore, the endless list those deserving thanks know who they are.

I will no longer manage money for other people or institutions. I have enough of my own wealth to manage. Some people, who think they have arrived at a reasonable estimate of my net worth, might be surprised that I would call it quits with such a small war chest. That is fine; I am content with my rewards. Moreover, I will let others try to amass nine, ten or eleven figure net worths. Meanwhile, their lives suck. Appointments back to back, booked solid for the next three months, they look forward to their two week vacation in January during which they will likely be glued to their Blackberries or other such devices. What is the point? They will all be forgotten in fifty years anyway. Steve Balmer, Steven Cohen, and Larry Ellison will all be forgotten. I do not understand the legacy thing. Nearly everyone will be forgotten. Give up on leaving your mark. Throw the Blackberry away and enjoy life.

So this is it. With all due respect, I am dropping out. Please do not expect any type of reply to emails or voicemails within normal time frames or at all. Andy Springer and his company will be handling the dissolution of the fund. And don’t worry about my employees, they were always employed by Mr. Springer’s company and only one (who has been well-rewarded) will lose his job.

I have no interest in any deals in which anyone would like me to participate. I truly do not have a strong opinion about any market right now, other than to say that things will continue to get worse for some time, probably years. I am content sitting on the sidelines and waiting. After all, sitting and waiting is how we made money from the subprime debacle. I now have time to repair my health, which was destroyed by the stress I layered onto myself over the past two years, as well as my entire life — where I had to compete for spaces in universities and graduate schools, jobs and assets under management — with those who had all the advantages (rich parents) that I did not. May meritocracy be part of a new form of government, which needs to be established.

On the issue of the U.S. Government, I would like to make a modest proposal. First, I point out the obvious flaws, whereby legislation was repeatedly brought forth to Congress over the past eight years, which would have reigned in the predatory lending practices of now mostly defunct institutions. These institutions regularly filled the coffers of both parties in return for voting down all of this legislation designed to protect the common citizen. This is an outrage, yet no one seems to know or care about it. Since Thomas Jefferson and Adam Smith passed, I would argue that there has been a dearth of worthy philosophers in this country, at least ones focused on improving government. Capitalism worked for two hundred years, but times change, and systems become corrupt. George Soros, a man of staggering wealth, has stated that he would like to be remembered as a philosopher. My suggestion is that this great man start and sponsor a forum for great minds to come together to create a new system of government that truly represents the common man’s interest, while at the same time creating rewards great enough to attract the best and brightest minds to serve in government roles without having to rely on corruption to further their interests or lifestyles. This forum could be similar to the one used to create the operating system, Linux, which competes with Microsoft’s near monopoly. I believe there is an answer, but for now the system is clearly broken.

Lastly, while I still have an audience, I would like to bring attention to an alternative food and energy source. You won’t see it included in BP’s, “Feel good. We are working on sustainable solutions,” television commercials, nor is it mentioned in ADM’s similar commercials. But hemp has been used for at least 5,000 years for cloth and food, as well as just about everything that is produced from petroleum products. Hemp is not marijuana and vice versa. Hemp is the male plant and it grows like a weed, hence the slang term. The original American flag was made of hemp fiber and our Constitution was printed on paper made of hemp. It was used as recently as World War II by the U.S. Government, and then promptly made illegal after the war was won. At a time when rhetoric is flying about becoming more self-sufficient in terms of energy, why is it illegal to grow this plant in this country? Ah, the female. The evil female plant — marijuana. It gets you high, it makes you laugh, it does not produce a hangover. Unlike alcohol, it does not result in bar fights or wife beating. So, why is this innocuous plant illegal? Is it a gateway drug? No, that would be alcohol, which is so heavily advertised in this country. My only conclusion as to why it is illegal, is that Corporate America, which owns Congress, would rather sell you Paxil, Zoloft, Xanax and other additive drugs, than allow you to grow a plant in your home without some of the profits going into their coffers. This policy is ludicrous. It has surely contributed to our dependency on foreign energy sources. Our policies have other countries literally laughing at our stupidity, most notably Canada, as well as several European nations (both Eastern and Western). You would not know this by paying attention to U.S. media sources though, as they tend not to elaborate on who is laughing at the United States this week. Please people, let’s stop the rhetoric and start thinking about how we can truly become self-sufficient.

With that I say good-bye and good luck.

All the best,

Andrew Lahde

Więcej o człowieku tutaj.

poniedziałek, 27 października 2008

Rada dnia - Rozmrażanie mięsa mielonego

Rozmrażanie zmrożonego na kość mięsa bez użycia mikrofalówki może trwać. Jeśli niepotrzebne jest ci mięso surowe (np. do kotletów mielonych), warto wypróbować aktywną metodę rozmrażania. Na patelni należy rozgrzać łyżkę oleju czy oliwy i wrzucić zmrożone mięso. Przy pomocy łopatki drewnianej, plastikowej czy nawet widelca albo łyżki (pamiętaj, że teflon nie przepada za drapaniem metalowymi przedmiotami) przewracaj co kilkanaście sekund blok mięsa, i zdrapuj podsmażone kawałki. Proces przypomina trochę opiekanie kebaba. Już po 10 minutach 500 g mięsa np. do spaghetti czy na farsz będzie rozmrożone, rozdrobione i obsmażone.

Pot Medley

I'd ratha be ya N-I-G-G-A so we can get drunk and smoke weed all day Tobie potrzebny lekarz! Raczej hajs na kilogram Dwa pięć za gram, bo mało tego mam Nie takie tanie jest to bakanie Kto chce niech bierze a kto nie – niech odmawia Miałem do wyboru i wybrałem Całą swoją dyplomację powierzyłem bluntom It’s not a joke, just holy smoke, all of this war would not have been invoked If everybody smoked a blunt, relieve the mind, the world could be a better place Mysle ze gra ta jest swieczki warta Grasz w zielone? gram! Hej kotku mam tu jointa czy mozesz podac mi ogien? I only got high twice a day it helps to keep my blues away To prywatna sprawa Just put some piece into chalice and nothing’s good gonna be missed Ruchy dwa – buchy dwa Ty po takiej ilosci pewnie widzialbys ufo Jak fotony rozchodzące się na cztery świata strony Naturalna wibracja nie zabija At the speed of cheeba you and I go deeper Last thing I remember, I was Running for the door Ale znowu się zakałapućkałem Jeden joint z pieciu torebek Ale się zmachalem I Mogę se całe gadanie wsadzić w D Panika zanika Koi mnie jak ciepło szalika And I was thinking to myself, this could be heaven or this could be hell

Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie...

Przy okazji „wielkich derby” Polski - Legia Warszawa - Wisła Kraków 2:1 - kilka refleksji mnie naszło.

Mecz był niezły. Szkoda, że mamy takie góra dwa-trzy w rundzie.

Szkoda, że nadal cieszy każde porządnie wykonane ćwiczenie z piłkarskiego elementarza: proste kopnięcie piłki, celne podanie z pierwszej piłki i w ogóle gra z pierwszej piłki, celne dośrodkowanie itp.

Git malina, że w Legii grają młodzi: Rybus (19 lat), Rzeźniczak (22), Wawrzyniak (25) – choć tego ostatniego wrzucam do kategorii „młody” nieco na siłę, żeby dopełnić triadę. Tutaj trenerowi Urbanowi należy się duży respekt za konsekwentną pracę i stawianie na najlepszych, bez oglądania ich metryk.

Wiślacka zbieranina byłych i obecnych reprezentantów Polski potwierdziła w tym meczu, że czasy świetności ma za sobą. To bardzo subiektywne odczucie, ale dla mnie Niedzielan, Sobolewski, Zieńczuk czy Baszczyński nie grali tak, jakby zależało im na telefonie od Beenhakkera. Niedzielan niby miał sytuacje, Zieńczuk próbował szarpać, Sobolek harował jak zawsze, a Baszczu starał się zasuwać od pola karnego do pola karnego, ale... „Wtorek” gola nie strzelił, Zieńczukowi szło na tyle słabo, że Skorża wysłał go pod prysznic już w przerwie, Sobol miał szczęście, że nie zarobił kartki za kilka niezbyt rozsądnych wejść i przepychankę z Iwańskim, a drugi gol dla Legii padł po tym, jak Baszczu odbił się od Kuby Wawrzyniaka jak piłka od ściany, nie potrafiąc zapobiec podaniu do Grzelaka. Tja, od wiodących postaci w lidze można wymagać więcej.

Obecność Janusza W. w loży honorowej... to dla niego druga „honorowa”, po Galerii Ludzi Honoru na tymże blogu, miejscówka w tym tygodniu. Wiem – jest niewinny dopóki go nie skazali. Niesmak pozostaje.

Jest pełen stadion, wielki – nawet jeśli tylko na lokalną skalę – mecz, Twoja „ukochana” wygrywa... I co? W porównaniu do tego, co było jeszcze kilka lat temu – cisza i żenua. Trzeba mieć naprawdę poryty dekiel, żeby w takiej sytuacji nie dopingować własnej ekipy. Relacje kibiców, którzy wychodzili ze stadionu z dziećmi, żeby nie narażać ich na wysłuchiwanie prostacko chamskich śpiewów o sponsorze własnej drużyny tylko potwierdzają smutną opinię, że słynny legijny doping to na razie pieśń przeszłości. Coraz mniej dziwię się ludziom, którzy wolą chodzić na Polonię. Nie wierzę, że tam nie lecą „kurwy” i wszystkie próby idealizacji życia na trybunach przy Konwiktorskiej budzą mój serdeczny śmiech, ale niestety – tam jest teraz lepszy doping.

I generalnie, niby w polskiej piłce nie jest tak źle, no weź pan przecież pierwszy z brzegu kraj:

Włoska piłka była (jest?) o wiele bardziej opleciona mackami ośmiornicy. Tam ustawianiem meczów zajmowała się Mafia przez wielkie „M”, porównywanie jej siły rażenia i organizacji do naszych zaściankowych, zapyziałych „bossów” w rodzaju „Fryzjera” czy „Wójta”, to tak jak zestawiać obok siebie polityczne wizje Martina Luthera Kinga i Andrzeja Leppera czy bon-moty posła Cymańskiego i aforyzmy Oscara Wilde’a.

W Hiszpanii i Włoszech poważnym problemem bywają rasistowskie wybryki debili na trybunach. Lecą banany, echem niosą się przyśpiewki o naszych człekokształtnych kuzynach.

Holenderskie ustawki – np. chuliganów z szalikami Feyenoordu z chuliganami pod flagami Ajaxu – bywają naprawdę krwawe, a sprzętem konfiskowanym przez policję można by obdzielić niejedną masarnię, szwadron drwali czy kilka zespołów baseballowych.

Tylko co z tego? Równanie do najgorszych zostawmy bandzie stadionowych debili, niezadowolonych z tego, że prywatna firma nie dość, że wykłada sporą kasę na ich rzekomo „ukochany” klub, to jeszcze skutecznie lobbuje we władzach miasta na rzecz budowy nowego stadionu (pomijam tu kwestię, czy miasto powinno ten stadion stawiać za w końcu także moje pieniądze, bo ja płacę, pan płaci, społeczeństwo płaci – chodzi o samą skuteczność właścicieli Legii). Powoływanie się na przykład włoski, z którego często korzystają ci, którzy chcą chcą nas przekonać, że wielki smród szamba polskiej korupcji to w rzeczywistości ledwo psujący powietrze bączek niemowlaczka, też jest bez sensu, nie tylko ze względu na przepaść pomiędzy naszą kopaną a włoskim calcio. W dużym skrócie - tam klasą wykazali się tam działacze, którzy sami postanowili oczyścić bagno (nie mam złudzeń, że sporą motywacją było dla nich ocalenie własnych stołków i tego, co na tych stołkach zasiada) i wystąpili o ustanowienie kuratora. W porozumieniu z UEFA i FIFA.

Pozostaje tylko zanucić: Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie normalnie...

czwartek, 23 października 2008

Do prostego człowieka

Tekst to wiersz Juliana Tuwima, sprzed wojny jeszcze. Tak mówił o nim, wierszu, autor, bo jak zwykle posądzano go o brak patriotyzmu i itp. dyżurne endecko-prawicowe straszaki:
W wierszu moim zwracałem się wyraźnie do wszystkich narodów, aby w chwili decydującej przeciwstawiły się wojnie zaborczej, którą – jako człowiek uczciwy i rozsądny – uważam za zbrodnię. Absurdem jest przypuszczać, że nie odczuwam czci dla bohaterstwa w obronie niepodległości kraju.



Przestarzale? Akurat!

środa, 22 października 2008

Galeria Ludzi Honoru

z pamięci piszę, więc wszystkich pominiętych serdecznie przepraszam. Na pociechę powiem, że wraz z odświeżaniem pamięci będę uzupełniał listę - więc drodzy Ludzie Honoru, w tej chwili pominięci, nic straconego...
(in no particular order)

Dariusz Wdowczyk
Janusz Wójcik
Andrzej Woźniak
Wit Żelazko
Jerzy Engel jr.
Andrzej Blacha
Wojciech Szymański
Antoni Fijarczyk
Mariusz Ujek

wtorek, 21 października 2008

Rozmowy z Ludźmi bez Imion – 2

- Cześć, co to będzie za demonstracja? Gdzie?
- Już się skończyła, teraz tylko odnosimy transparent do szkoły.
- A przeciwko czemu lub za czym była?
- Za czym. Propagowała profilaktykę raka piersi.
- Szczytny cel.
- Dziękujemy.

niedziela, 19 października 2008

SOS - Some Old Stuff - 2: Dziewczyny wolę latem

Dziewczyny wolę latem. Nie dlatego, że jestem zboczony, chociaż, nie ukrywam, jak każdy mam małe ciemne sekrety na sumieniu – chodzi o ubiór. Latem jest go mniej, co do tego chyba wszyscy się zgadzają. Mniej ubioru, szybsze bicie serca, przyjemniejsze wrażenia estetyczne oraz, to argument dla asekurantów, od razu widzimy na czym stoimy, a raczej na czego widok nam stoi. Trudno pod bikini, spódniczką, sukieneczką czy kusą bluzeczką ukryć wady. O ileż za to łatwiej wyeksponować zalety!
Mamy grudzień, mimo, że ciepły nad wyraz podobno, to wciąż ohydny, szary i przygnębiający. Kilka stopni powyżej zera nie załatwia wszystkiego. Dziewczęta przystosowują się do aury, często wręcz pogarszając mój nastrój. Nie wierze już w ich nieświadomość. Z całą stanowczością twierdzę, że tkwią w grzechu świadomie. Z premedytacją zakładają grube palta i pikowane kurtki, nogi chroniąc w grubych rajtuzach i pod długimi, workowatymi spódnicami. Całe szczęście, że wśród tej zbrodniczej tłuszczy zdarzają się osoby nie pozbawione ludzkich uczuć. Jedną z nich była dziewczyna z autobusu, którym jechałem pewnego listopadowego wieczora na stałe miejsce spotkań z Rodziną. Chłód dawał się już całkiem we znaki, dziewczyna, nazwijmy ją Agrafka*, miała nawet rękawiczki. Ale nie widok tych pospolitych czarnych włóczkowych rękawiczek rozgrzewał moje zmysły. Agrafka miała na sobie czarne obcisłe dżinsy, lekko rozszerzane u dołu. Czarne martensy dopełniały stroju jej kończyn dolnych. Na górze miła tylko obcisły sweterek wrzosowego koloru, nie na tyle cienki, żeby dostrzec przez niego zarys stanika, ale na pewno nie stanowiący wystarczającej ochrony przed chłodem. Musi być je chłodno, myślałem, ale byłem jej jednocześnie niesamowicie wdzięczny, za to, że poświęcając się i ryzykując zapalenie płuc, spowodowała, że przez piętnaście minut wspólnej podróży zapomniałem o zimnie i wciskającym się przez nieszczelne drzwi autobusu wietrze.

*Agrafka, bo na całej długości lewej nogawki miała wpięte na szwie wielkie błyszczące agrafki.
23. kwietnia 2001

SOS - Some Old Stuff - 1: Rzeczywistość

Nie poszedłem dzisiaj do X. Zaskakujący obrót sprawy. Cóż, co robić. Chodziłem w te i we wte, jak mówiły nasze prababki. Szukałem swojego miejsca na ziemi, przynajmniej na ten wieczór tak ciekawie się wcześniej zapowiadający. Przechodziłem ulicą Wielkiego Poety, który był nim, bo dobre wiersze pisał. Skręciłem w małą przecznicę, już wieki minęły od czasu, kiedy odwiedzałem Y. Wszedłem przez wąskie drzwi. Powitał mnie jak zwykle dym, leniwie płynący w półmroku – dym płynie dokąd chce i nie obchodzą mnie żadne wyjaśnienia opierające się na prawach fizyki, czasami mam wrażenie, że przepływa przez ściany, okna, drzwi... Tak jak płuca wypełniał mi dym, a oczy półmrok, uszy zaludniały gwar i dobra muzyka. Nie pytajcie jaka, co do wszystkiego, co dotyczy wydarzeń tego wieczora i nocy, oraz następujących po nich kilku dni, obowiązuje mnie ścisła dyskrecja. Tradycyjnie nie było wolnych miejsc. Przecisnąłem się przez obcą mi, jeszcze, ciżbę do baru, znajdującego się... o znów bym się wygadał. Muszę jeszcze pamiętać, żeby skreślić opis drzwi. Zamówiłem strzała i piwo – zestaw dnia, tego i jeszcze wielu innych dni, przeszłych i tych co dopiero miały nadejść. Rozmyślając nad kondycją rodzaju ludzkiego w wiekach średnich, odnoszoną do obecnej sytuacji geopolitycznej, nie zaprzestawałem obserwacji lokalu. Niewiele się tu zmieniło na przestrzeni lat, byłbym gotów przysięgać na następną kolejkę, że od mojej tu pierwszej wizyty, nie zmieniło się nic. Piwo było lepsze, fakt, drinki robione z prawdziwych składników, ale to była ingerencja zewnętrznych sił, umożliwiająca picie śrubokrętów z prawdziwego soku, a nie rozcieńczonego syropu o zapomnianej dziś nazwie. Oszukiwałbym jednak jak Staszek Burczymucha, gdybym powiedział, że interesowałem się wyłącznie wystrojem wnętrza. Moje ślepia szukały kontaktu. Kontaktu, który pozwoliłby mi zakończyć, przynajmniej na jakiś czas, moją, dziwną jak na tę porę roku udrękę. Powoli przesuwałem wzrokiem po stolikach i ławeczkach, krzesłach, żaden zakamarek nie mógł ukryć się przed moim wzrokiem. Piwo kończyło się, echo wystrzału dawno już przebrzmiało. Nareszcie. I to gdzie, chociaż może skupmy się na tym, obok kogo. Przeraziłem się trochę. Myślałem, czyby nie poprawić, z drugiej rurki można oddać jeszcze jeden strzał. Nie, chociaż może... Nie, bo zaraz ktoś spostrzeże moje odkrycie. Z gracją Ronaldo, zanim jeszcze słychać było o nim, a nie trzask jego kolan, przemknąłem się do stolika. Było to moje ulubione miejsce, zwłaszcza,, gdy byłem tu sam.
- Czy można? – Spytałem.
- Tak, oczywiście. – Miała dziwny głos. Nadużywam tego epitetu, ale naprawdę nie wiem jak go opisać. Miała zielone oczy, zauważyłem, choć zazwyczaj tego nie dostrzegam. W podstawówce jednym z powodów, dla którego opuściła mnie podwórkowa piękność, było to, że nie pamiętałem, jaki ma kolor oczu. Kij jej w ryj. Opis dokończę później. Dialog wstępował dopiero w początkową fazę. Nie wiedziałem co powiedzieć, wiec jak zwykle w takich sytuacjach wyplułem z siebie kilka słów:
- Nie będę owijał w bawełnę, bardzo mi się podobasz, mam na imię Jurek, a Ty?
- Ja nie. Ale możesz mi postawić drinka.
- Z przyjemnością. – Byłem potulny jak baranek, poszybowałem niemalże do baru zamówiłem margaritę. Nie wiedziałem, czego chciała się napić, ale wiedziałem, że margerity pije się w filmach.
- Proszę bardzo. – Wyglądała na zadowoloną. – Dziękuję, Jurku. – O nie, znowu wołacz. Mam awersję do ludzi, którzy non-stop używają prawidłowych form gramatycznych, nie przeklinają, uważają piwo za alkohol i nie rozumieją, co to jest spalony.
- Mam na imię Kasandra.
- Ładne imię.
- A wiesz kto to był?
- Obiło mi się o uszy. To narzeczona Asterixa z komiksu? Brzmi jakoś tak starożytnie.
- Zabawny jesteś, może nie powinnam pytać...
- Każdego o to pytasz na pierwszej randce?
- A to ma być randka?! – Zatrzepotała rzęsami, ale się nie zakrztusiła. – To kto nas umówił? Jakaś randka w bardzo ciemno.
- Przeznaczenie nas tu zesłało... – Chciałem dodać jeszcze jakiś inny mądry tekst, ale mi przerwała.
- Jesteś banalny. Czuję się trochę zawiedziona. To chyba będzie nasza ostatnia randka.
- To nie marnujmy czasu i chodźmy do mnie. – Zapomniałem dodać, że żartowałem.
- Dobrze, ale posłuchajmy jeszcze trochę muzyki. – Trochę mnie zagięła, ale nie na tyle, żebym zapomniał języka w przysłowiowej gębie.
- Mam w domu tę płytę, i jeszcze wiele innych. A także kolekcję żuków afrykańskich. – To plagiat, nie wymyśliłem tego. Tak mówił mój przyjaciel, który mieszkał w Nigerii, ale tak dawno, że był jeszcze wtedy za mały na zbieranie żuków. Może zbierał wtedy znaczki, może kapsle.
- Nie lubię owadów, ale chętnie posłucham twoich płyt. – Co za frazesy, powoli odchodziła mi ochota na zabieranie jej gdziekolwiek. O nie, i jeszcze przybłąkały się A i B. Już mnie zauważyły. Chyba nie podejdą, raczej będą patrzeć z wyższością. Nie potraktowałem ich ostatnio zbyt dobrze, zresztą czy na to zasługiwały?
Z zamyślenia wyrwało mnie pytanie.
- Idziemy? Mógłbyś się chociaż nie gapić tak ostentacyjnie. – Miała rację.
- To znajome, nikt ważny.
- Jutro będziesz tak mówił o mnie? Następnej ofierze? - Hello! To ja tu mam być śmieszny!
- Może... Chodźmy już, skoro nalegasz. – Wziąłem ją pod rękę, nie protestowała, była też wyższa niż myślałem.
Wyszliśmy na ulicę. Spacerowaliśmy w milczeniu, chyba obydwoje myśleliśmy jak wyjść z tej kłopotliwej sytuacji. Może tylko dla mnie była ona kłopotliwa, może Kasandra świetnie się bawiła? Wejdziemy do mnie, już będę witał się z gąską, a ona zacznie się śmiać i poniży mnie w moim własnym domu. Muszę myśleć pozytywnie, muszę myśleć pozytywnie, muszę myśleć pozytywnie.
- Lubisz jazz? – Spytała nagle. – Ja bardzo, ale tylko czasami, jak się upijam, albo jak piszę na maszynie.
- Uwielbiam. Zawsze, ale upijanie się i pisanie, to rzeczywiście dobrze idzie przy dżezie. Serio, nie mówię tego żeby się podlizać.
- Dobrze. Nie znam się zupełnie na muzyce, lubię coś po prostu albo nie, umiem coś niecoś zagrać, ale dziś chcę się upić i posłuchać.
- Już zaraz będziemy na miejscu.
- Nie, chodźmy do mnie, nie mam nastroju na obce miejsca.
O rany Julek, przecież ona już teraz była wstawiona, wcześniej tego nie zauważyłem. Ślepy jak but. Cholera, co ja robię? Może to jakaś wampirzyca i chce mnie zgwałcić i wypić moja krew. Przynajmniej się upije, jak będzie piła. Chociaż może wampiry się nie upijają? To chyba byłem człowiekiem, bo moje myśli były ewidentnie pijane.
15. maja 2001

czwartek, 16 października 2008

Imprezje z Zante 3 - Quiz Night

Bardzo ciekawą formą spędzania wolnego czasu, nieznaną chyba jeszcze zupełnie w naszych kurortach jest Quiz Night. Spędzania czasu dla wczasowiczów oczywiście. Ale nie wszystkich nacji. Szanse osoby nieurodzonej, tudzież niemieszkającej (nowa pisownia, zgodna z ostatnią wykładnią gramatyczną) za Kanałem przez co najmniej dwie dekady, są rather minuscule. Dla właścicieli pubów, barów i hoteli jest to natomiast kolejny podstęp służący ściągnieciu turystów do barów.
Powodowany reporterską ciekawością (w 5%), chęcią napicia się piwa (75%) i wygrania atrakcyjnych nagród (pozostałe 20%, nie jestem chciwy, o nie) udałem się pewnego jak zwykle ciepłego wieczora do Danny’s Bar. Od rodaczki Williama Wallace’a otrzymałem kartkę i długopis, po czym zaczekałem na start imprezy. Angielskie pociągi słynęły podobno z punktualności, więc chyba zaczęły się ostatnio spóźniać... aaa, jasne, na Zakynthos nie ma przecież kolei! A może Szkoci w ramach walki o suwerenność w ten sposób manifestują odrębność od swoich wieloletnich ciemiężców? Porzućmy jednak te akademickie rozważania i wróćmy do walki o:
1) darmowe wynającie samochodu na jeden dzień,
2) flaszkę metaxy,
3) dwa darmowe drinki.
Uzasadniając M. konieczność udania się na wyprawę podkreślałem, że swobodnie, jako człowiek oczytany i w świecie bywały oraz ktoś, kto znał odpowiedź na pierwsze oraz ostatnie jak do tej pory w Polsce pytania za milion, mogę pokusić się o wygranie pierwszej nagrody, co umożliwiłoby naszej trójce przedsięwzięcie wyprawy w rejony Zante, których do tej pory nie tknęła nasza stopa. Mi zaś było wszystko jedno – wszystkie trzy nagrody kryły w sobie coś kuszącego. Reguły podane przez ziomalkę najlepszego (imho) wcielenia Bonda w historii tylko utwierdziły mnie w przekonaniu, że nagrody są tuż tuż. Po dziesięć pytań z czterech kategorii, showbiz, music, sports, general knowledge? Bułka z..., a raczej piece of cake. W swojej naiwności nie zwróciłem uwagi, że większość uczestników sformowała się w kilkuosobowe grupy, takie po cztery osoby – czaicie? – coby wspólnie rozkminiać pytania.
Ruszamy i... oops!? Whaddafuck? Which East Enders character was played by Sid Owen?* Kilka kolejnych pytań poszło trochę lepiej, ale żebym nie poczuł się za dobrze, dostawałem co jakiś czas po łbie takimi oto perełkami: Who took over from Jimmy Savile as host of Top of the Pops?**
Nie trudno się domyślić, że nie miałem zielonego pojęcia. Warkot silnika oddalał się, a butelka i szklanki, im bardziej je wizualizowałem, tym bardziej stawały się puste...
My score: 21/40.
Winners’: 31,5/40.
– Don’t worry, you did pretty well (for a girl???). Ya see, it’s more for da Eeenglish folks – poklepała mnie po plecach Quiz Night hostess.
Z ostatniej chwili: prowadzę zaawansowane rozmowy z krakowskimi restauratorami. Są zainteresowani pilotażowymi odcinkami Quiz Nights w swoich lokalach. Nie wiem czy się przyjmą, wszystko zależy od reakcji Anglików na pytanie: Which Polish actor plays the part of Rysio in the acclaimed „Klan" TV-series? Jak to tam było z tymi minami? Priceless?
______________________________________
* Ricky
** Alan Freeman

Dialogi z Ludźmi Bez Imion - 1

- Witam ponownie.
- Tym razem bez gumy?
- Jak to? Guma jest, bez gumy nie da rady.
- Da, da. Trzeba tylko nosić szczoteczkę i pastę i po każdym posiłku... Ja tak robię.
- To jest rozwiązanie. W końcu w teczce wiele miejsca.
- Zmókł pan.
- Bo pada.
- Niech pada.
- Lubi pani deszcz?
- Bardzo.
- O.
- Przyjemnie posiedzieć w Łazienkach, gdy nikogo nie ma.
- Do widzenia.
- Do widzenia.

Na rozdrożu

Something more suitable for German-speaking friends, but non-krauts can always enjoy the music. Who would've thought a german hip-hop band can produce such helluva track?

środa, 8 października 2008

Pięciominutowy świat nr 1

Rachunek zysków i strat. To klucz do wszystkiego. Każdy go robi, rzadziej lub częściej, ten drugi przypadek powtarza się jednak z większą regularnością. Ważysz, oceniasz, sprawdzasz, wyceniasz, gryziesz złoty pieniądz, nieudolnie usiłując sprawdzić jego próbę. Na koniec doceniasz albo lekceważysz. Od tego, w której kolumnie znajdzie się dana rzecz, zdarzenie, wartość, chwila, cokolwiek wycenie podlega, zależeć może bardzo wiele. Często więcej od samej rzeczy, zdarzenia, wartości czy chwili. Pilnuj kolumn, sprawdzaj dwa razy nagłówki – zamiana zawsze kosztuje. Ciebie. Usprawiedliwień we własnej księgowości nie ma – nie można mylić samodzielnej działalności ze spółką kapitałową.

Przypominała mu się co jakiś czas reklama pralek.
Gość wraca do domu po upojnej nocy w klubie, z biforkiem w postaci kolacji służbowej i afterkiem, który każdy może sobie dopowiedzieć, a pan wiesz, że ja rozumiem, i skutecznie zauważa przed złożeniem swoich członków obok śpiącej połowicy, że biforek pozostawił na jego kołnierzyku karminowe muśnięcie. Od czego nowa technologia – na całe życie, jak głosi slogan – pędem do pralki aby usunąć corpus delicti z garderoby... Niestety, zmęczone, choć rozluźnione nogi naszego bohatera (zauważyliscie, jak szybko potrafimy się identyfikować z plastikowymi w gruncie rzeczy postaciami z reklam? To nie podobieństwo do zdarzeń z naszego życia, to techniki podprogowe) robią większy hałas w drodze do pralni niż robiłaby sama pralka. Budzą żonę. Ona schodzi na dół, a niecodzienny widok męża przy pralce budzi ją lepiej niż najlepsza Gevalia. Koniec jest przewidywalny jak potyczki rządu z PiZdoPaNami.

Można sobie myśleć – myślał – że tobie zawsze uda się zdążyć, bo znasz się na programowaniu pralek albo chodzisz jak kot. I tu właśnie czai się błąd. Gra nie warta świeczki. Koszula, i co z tego kurwa, że jedwabna, kontra dom, samochód, pełna lodówka, obiad co wieczór, nie tak zła, brzydka ani ponadprzeciętnie nudna żona? I jeszcze pewnie frajer nie podpisał intercyzy. Przecież wystarczyłoby wyrzucić koszulę, albo przynajmniej zalać od razu kołnierzyk czerwonym winem. Tak, ulice pełne są gości dumnych z tego, że udało im się uratować przed zniszczeniem ukochany model samolotu, zapominając wyciągnąć z płomieni notesik z numerami kont.

– Kawę proszę. Czarną, dziękuję.
Zamiast wylądować w jego ręce, kubek robi fikołka, smyrga allsilkowy krawat – wart więcej niż twoja tygodniówka, głupia kurwo – i tworzy elegancką plamę na spodniach. – Zupełnie, jakbym się przodem na rzadko zesrał – myśli trzeźwo. – Bardzo pana przepraszam, co za nieuwaga – kawiarka pluje na niego, na szczęście tylko wykutymi na blachę frazesami, przekazanymi jej pewnie na jakimś szkoleniu. Swoją drogą co za czasy, skoro nawet przed podawaniem kawy musisz przejść szkolenie. Przy czym wcale nie gwarantuje ono klientowi nietykalności cielesnej. – Postaram się to wytrzeć, tuż za rogiem jest pralnia, w godzinę będzie pan miał czyste ubranie. – Przeprosiny, propozycja rozwiązania problemu, bez proponowania wkładu finansowego firmy. Idzie suka na pracownika miesiąca, nie ma co. Wszystko jak z podręcznika wzorowej podającej kawę –kolejny pięciominutowy świat powstawał w jego głowie. Groźna mina mroziła kawiarkę, która, trzymając się terminologii, lurą nie była. Świeża i aromatyczna... Jej zafrappowana buzia cała była oczekiwaniem na reakcję.
Zjebać czy nie? – moneta kręciła się w myślach, nikt nie może być pewny, czy w tym świecie nie płacą akurat bilonem z dwoma reszkami, no bo nic tak nie poprawia nastroju przed spotkaniem z pasożytami jak dobra zjebka. Pretekst był też, że ho-ho! No i jeszcze ta propozycja z pralnią! Czy ona myśli, że będzie w samych gaciach i krawacie (nietkniętym, masz kurwa szczęście, kurwo) siedział przed pralnią?

– Może jestem złamanym chujem, mam nudną pracę, poza upijaniem się i dymaniem nie mam żadnych pasji, a wszystko w mieszkaniu układa się w magiczne żółto-niebieskie logo, ale jedno różni mnie od milionów takich samych buraków – ta myśl podniecała go bardziej niż energicznie posuwany właśnie zadek kawiarki, chuj jej na imię. – Potrafię nawet z tych pierdolonych exceli wyciągnąć coś dla siebie. Frajerzy niech polują na mądrości z chińskich ciasteczek, ja stoję na stabilniejszym gruncie. Jebane bonusy same wpadają... Wszystko zaczyna się od właściwej wyceny.

piątek, 26 września 2008

Rada dnia - sznurówki do martensów

Problem: przecierające się i rwące sznurówki do obuwia marki Dr Martens. U mnie występował w każdej parze powyżej 6 dziurek, którą miałem okazję nosić. Z częstotliwością wahającą się od dwóch tygodni do 2 miesięcy.
Rozwiązanie: zamiast kupować ciągle to nowe sznurówki (czy to w sklepach, czy u ulicznych lace-manów), trzeba wybrać się do sklepu z artykułami turystycznymi (wspinaczkowymi) lub żeglarskimi i poprosić o 3 m linki (w dwóch równych, półtorametrowych kawałkach) o przekroju max. 4 mm koloru czarnego. W dobrych sklepach końcówki zostaną zgrzane aby się nie strzępiły.
Trwałość rozwiązania: 8 miesięcy i nadal trwa.

Imprezje z Zante 2 - Games British play - Tommy tennis

Nie chodzi o krykiet. Tommy tennis to też żadna wyspiarska wariacja nt. odbijania piłki (lub dowolnego innego przedmiotu) mniejszymi lub większymi rakietkami. Rugby - fałszywy trop. Polo? Nie byliśmy w posiadłości Richarda Bransona tylko na greckiej wyspie, odwiedzanej tłumnie przez angielską klasę niższą i średnią.
Do gry w "tommy tennis" potrzebny jest zbiornik wodny, najlepiej basen, mogący pomieścić graczy. Graczy może być dowolna liczba, ograniczona jedynie pojemnością zbiornika wodnego. Ostatnim elementem jest tommy. A raczej Tommy. Osobnik w wieku (przed)szkolnym, wyposażony w nadmuchiwane rękawki ("pufki"). Pierwszy z graczy przy aplauzie reszty wyrzuca tommy'ego w górę, tak aby wylądował tuż przed kolejnym graczem z możliwie największym rozbryzgiem. W przeciwieństwie do skoków do wody z trampoliny i wieży, im większy rozbryzg, tym lepiej. Głośny wrzask tommy'ego jest również jak najmilej widziany. Kolejny gracz wyławia tommy'ego i podaje dalej. Gra toczy się aż do zmęczenia graczy - czytaj aż nabiorą ochoty na kolejne piwo, ucieczki tommy'ego, lub znalezienia atrakcyjnego zastępcy/zastępczyni. A wówczas... - Mates, let's play Nicky tennis now!

zaobserwowane w Danny's Hotel, Alikanas, Zakynthos (Zante), sierpień '08

czwartek, 18 września 2008

Imprezje z Zante 1 - Wprowadzenie

Jaki urlop, panie szanowny?! Ze dwa lata będą, jak byłem na urlopie. No może wróciłem w zeszłym tygodniu, ale jakby mnie beduini porwali i trzymali w studni, przez co straciłem poczucie czasu, czułbym się raczej podobnie.
Wyspa niczego sobie, jak należy morzem otoczona z czterech stron. Gdzieniegdzie nawet zielona jak w katalogu operatora turystyki zorganizowanej, który był nam tę wycieczkę sprzedał. A pokój nawet też przypominał ten z katalogu, tak przez pięć minut po sprzątaniu. Basen zaś był nadzwyczaj czysty - co przyznawali nasi współurlopowicze, ludzie w świecie bywali i obeznani z kurortami basenu śródziemnomorskiego. Basenowi hotelowemu zamierzam zresztą poświęcić osobny wpis.
Helleni z Zakynthos to naród raczej gościnny i towarzyski, zwłaszcza w porze kolacji, gdy po prostu nie mogą oprzeć się pokusie, żeby nie zaprosić kogoś (przepraszam, każdego) na kolację. Tytułując go przy tym obowiązkowym "My (dear) friend!". Nie mogąc pozbyć się całkowicie typowo słowiańskiej podejrzliwości, wydawało nam się, że u podstaw tej serdeczności tkwi wyłącznie merkantylny zmysł, zostaliśmy kilka razy mile zaskoczeni sprezentowanymi nam przez właściciela tawerny Fantasia - nazwa jak widać zobowiązuje - karafkami (zacnych rozmiarów) domowego wina oraz przystawkami w postaci smażonych rybek oraz fasoli. Pozdro dla Dennisa!

poniedziałek, 18 sierpnia 2008

To nie jest rozmowa o muzyce

- Hej, Yogi, ta płyta twojego kolegi to hit. Kurna, niezły czilałt, naprawdę coś innego. Bajka po prostu.
- No mówiłem ci przecież. Coś innego, fakt. I dlatego też chciałem się nią z tobą podzielić.
- Super, wrzuciłem ją sobie ostatnio na analogowy nośnik. I jazda.
- Analog jest w jej przypadku najlepszy, inne opcje się tak dobrze nie sprawdzają. Retro wymaga retro.
- Zupełnie oldskulowe doznania. Total, mówie ci.
- Mówiłem ci przecież. Takich rzeczy się ostatnio nie spotyka.
- To prawda.
- I dlatego też chciałem się tym z tobą podzielić.
- A prawie ją zgubiłem, jak wychodziłem z tej kawiarni wtedy to wypadła mi z kieszeni.
- Bez jaj, to bym się obraził.
- A ja bym się zmartwił. Ale kumpela szybko przyczaiła akcję i po chwili płytka już była w kieszeni.
- Hmm, i nikt nic nie przyuważył?
- Nawet jeśli, to nie dał po sobie poznać. Hahahahaaaahahaaa!

Igrzyska, w kółko golone...

"Reżim nie musi karać wszystkich, którzy myślą inaczej, niż nakazują chińskie standardy. Wprowadzenie bezwarunkowych zakazów jest mniej nośne medialnie, a równie skuteczne. Dlatego w Chinach często się zapobiega wolnej myśli, zamiast karać za wolną myśl." GW & AI

środa, 13 sierpnia 2008

10 miejsc, których już nie ma, a spokojnie mogłyby być

  1. Barek Garek. Obecnie: biblioteka publiczna.

Ci co wiedzą, pamiętają. Ci co nie pamiętają, są usprawiedliwieni. Ci co nie znają, nie zrozumieją.

  1. Browary Warszawskie. Obecnie: plac budowy apartamentowego molocha.

Tak musiało się stać, ale nie tak miało być. Unikalne piwnice, grubo ponad 100 lat tradycji, legendarny sklepik, opowieści dyrektora Salwy... To se ne vrati. I jak można pić Królewskie warzone w Warce???

  1. Ugory/łąki pomiędzy Findera a Lasem Kabackim. Obecnie: tereny zabudowane blokami mieszkalnymi, ul. Findera zmieniła się w Pileckiego, powstałe przedłużenie Płaskowickiej odgradza teren od przedpola lasu.

Nie było tam nic ciekawego. Żadnych pomników przyrody, ciekawostek krajobrazowych, siedlisk rzadkiego ptactwa (tu akurat nie jestem pewien). Było świetne miejsce do spacerów z psem, do joggingu i półlegalnych jeszcze wówczas inhalacji.

  1. Pewien szeregowy dom jednorodzinny przy Nowoursynowskiej. Obecnie: szeregowy dom jednorodzinny przy Nowoursynowskiej

Zmienili się właściciele, pamięć o zylionie imprez/imprezek/nasiadówek oraz kąpielówkach Mitcha pozostanie na zawsze.

  1. Karczma Warszawska.Obecnie: dawno tamtędy już nie przechodziłem, sprawdzę podczas kolejnego spaceru Mokotowską. 13.10.2008. byłem - załamka, pustostan czekający jak cała kamienica na remont

Jeden z ostatnich reliktów peerelowskiej (choć wg. specjalistów tradycja tego miejsca sięgała czasów carskich) gastronomii i garmażerii. Szyld słynny z wódki i zakąski. Obecnie wódki niby w bród, zakąski też się niezłe trafiają na mieście (jak w końcu ruszę w tango i wyląduję w Bistro, to się ustosunkuję) – ale takiego klimatu już nie ma.

  1. Kino Wars. Obecnie: chgw

Jesień 1994. WFF. Czekamy w pustej jeszcze zupełnie sali na pokaz „Faraway, so close” Wendersa. W przypływie twórczego szału inscenizuję inscenizację słynnej sceny z „Północ – Północny zachód” Hitchcocka widzianą kilka dni wcześniej w „Arizona Dream”. Energiczny pad na scenę przed ekranem. Jest pięknie.
Robi się ciemno. Sala już prawie pełna. – Przepraszam, czy to pan skakał po scenie? – pyta szczupły facet w marynarce, za którego plecami czai się potężny długowłosy niedźwiedź. – Ja.
- Zepsuł pan synchronizator tekstu. Poprosimy o przeniesienie się na balkon. Więcej pan już do tego kina nie wejdzie. Wiesiu, zapamiętałeś pana?
Niedźwiedź mruknął potakująco.
Tak właśnie poznałem Stefana Laudyna, dyrektora Warszawskiego Festiwalu Filmowego. Respekt.
PS. Synchronizator w końcu ruszył.

  1. Szlak orlich gniazd nad Wisłą.Obecnie: szlak istnieje w przetrzebionej postaci – żeby pokonać niektóre odcinki potrzeba dużego talentu w nogach i samozaparcia.

Piwo w plenerze smakuje najlepiej.

  1. Viking Pub przy Mazowieckiej. Obecnie: jakaś trendy dyskoteka (Enklawa??)

Dużo stołów (w tym jeden do snookera), rzutki, dostępne piwo i kanciapa „bilardowego” w ustawionym w kącie starym Renault 5 bodajże. Przynajmniej było gdzie zagrać.

  1. Rhisome. Obecnie: Lolek

Jedne z pierwszych imprez techno w stolicy, wjazd 2 złote i złota młodzież z całej Warszawy bawiąca się do upadłego. Powiew nowości, świeżości – po prostu dobra faza.

  1. Taco bell. Obecnie: sektory żarłodajni zajęte przez Pizza Hut i KFC.
Meksykańskie żarcie w taśmowym wydaniu nie przebiło się u nas. Niby nic, ale frytki z sosem serowym i chili pamiętam do tej pory.

wtorek, 12 sierpnia 2008

poniedziałek, 4 sierpnia 2008

Nie Szatan ubiera człowieka

Hawajska koszula z obowiązkowo rozpiętymi pod kołnierzykiem co najmniej 2 guzikami, tak aby spod spodu wychylał się dumnie sweter, do tego jasne lniane spodnie i brązowe mokasyny na gołe stopy.
Białe skarpety - bynajmniej nie frotte - do ciemnego garnituru.
Buraczkowy garnitur - ala buraczkowy polityk.
Pistacjowy gajer - ala minister z PSL z lat '90.
Legginsy ucięte w pół łydki, wykończone koronką.
Skórzane krawaty - "śledziki".

Syndrom Crocketta-Tubbsa nie oszczędza nikogo. Trafia z większą celnością niż bełty Wilhelma Tella (nie, nie chodzi o menela spod bramy). Trudno powiedzieć skąd się bierze, atakuje najczęściej w sklepach, nie wykluczam więc spisku firm odzieżowych i galerii handlowych, pomagających sobie nawzajem w opróżnieniu magazynów. Objawy: irracjonalny zakup żółtej bluzki, pistacjowego t-shirtu, spodni w prążki, luzackiej marynarki z fabrycznie przetartymi łokciami. Każdy choć raz kupił coś takiego. Wdzianko w najlepszym wypadku ląduje od razu na dnie szafy (takie momenty opamiętania są całkiem częste i charakteryzują łagodny przebieg syndromu). Wciąż do zwycięzców zaliczać się może ten, który feralną hawajską koszulę, białą podkoszulkę czy żółtą bluzeczkę założył to tylko raz. Śmieszno-strasznie robi się, gdy uparcie nosimy koszmarki na co dzień. Abstrahuję od większości powodów takich decyzji odzieżowych, skupię się na jednej: tzw. kreatorach mody, bynajmniej nie z najwyższej półki.

Syndrom trafiający "statystycznych" obywatelki i obywateli jest groźny tylko dla nich samych. Groźny to zresztą zbyt wielkie słowo - najczęściej obywa się przecież bez ofiar w ludziach. Syndrom uderzający niczym obuch głowę projektanta, rozbłyskający jak słynna żarówka Archimedesa ("Heureka!") przed jego oczami skutki wywołać może tragiczne. Restauracja stylu lat osiemdziesiątych jest tego najlepszym przykładem. Rurki z obniżonym krokiem i niskim stanem, wspomniane legginsy czy jaskrawe t-shirty, czy legendarny już biały kozak... Skóra cierpnie już od samego wymieniania tych wieszakowych pokemonów, garderobianych bazyliszków, błeeee. Do tego fryzura od "stylisty", bo fryzjera już nie uświadczysz w żadnym szanującym się tałnie czy siti. Może gdzieś na prowincji uchował się jakiś.
Dokładając do chorych wizji projektantów leczących swoje traumy z dzieciństwa eksperymentami na żywej, młodej tkance i tkaninach globalizację, uniformizację i totalne odmóżdżenie dużej części społeczeństwa dostajemy pandemię Crocketta-Tubbsa. Szczepionek brak od dawna. Cała nadzieja w niezakażonych. Może oni pokażą drogę nam, chorym.

Ryszard Tubka / Kuba Krokiet

PS. Pierwszy z autorów ma około 10 hawajskich koszul. W ciągłym obiegu - nie kurzą się bynajmniej w szafie... "Zakładane z dystansem, są koniecznym elementem stylizacji na gangstera na wakacjach. Patrz Donnie Brasco" - powiada. I ma jak zwykle rację.

PS2. Kuba Krokiet wciąż nie może pokonać powracającego pragienia, żeby co jakiś czas założyć na wyprawę do sklepu, po kumys, szerokie hawajskie kąpielówki, podkoszulkę na ramiączkach (sweter! sweter!) i klapki.

piątek, 1 sierpnia 2008

Bad day at black rock

Proud, holding her head high, doubts aside, the “yes-yes-yes” kind of feeling, and yet it felt scary to me, the suicide blonde went over her thin red line. Safe now at the another bank, though it is a really bad day at black rock. Colors are gone just black cat – white cat lurking in the aquarium. Guess? what? Blackpool. No winners. Everyone gives something away. But some get robbed. Good for dignity, slightly worse for the purse it is. Black day at black rock. And we had nights of turquoise scheduled for pre-production, in rather undefined future, so it hurts the project is likely to be cancelled. No star to star in that one. Ugly taste in my mouth. And it is only going to worsen. Roasted by the black moon rising over the hill. Shed no tear. Keep coming out of helplessness. The last page of the red shoe diaries. Bad day at black rock. Guess? what? It really is hard to. Don’t stop believing. The sun is there, red-hot burning. Got so cold, so blue. That kind of blue. Never a chance for own apricot-and-honey kind of thing. La tristesse durera toujours. Bad day at black rock.

per K.

czwartek, 17 lipca 2008

Czynem popierajmy działania GPO!

GPO - Grupa Pewnych Osób. Osób nieobojętnych na brud, smród, bezsens i pełzającą, wszędobylską i coraz potężniejszą SZKARADĘ. Więcej o nich tutaj.

Ostatni weekend przedłużyliśmy z M. o cały poniedziałek i wtorek. Ona odpoczywała od krzyków, pieluch i codziennej kołymyi, moi od korporacyjnego zgiełku i absurdu walki o byt. Naszym refugium stał się camping PTTK w Pieckach. Rozbiliśmy się szczycie nadjeziornej skarpy, tuż obok zejścia na pomost i plażę.
Namiot rozbity, materac nadmuchany - etwas Komfort muss sein - ruszamy na jezioro. Z góry wszystko wyglądało pięknie. Na dole było po prostu syfnie. Pojemniki po serkach homo, fruwające torebki foliowe, turlające się na wietrze butelki plastikowe, sterczące zza kemp trawy flaszki i... plastikowe osłonki po parówkach. Typowy polski krajobraz. Tuż przy wejściu na ok. 20 metrowy pomost rozciągający się wzdłuż brzegu jeziora - piękny, niebieski kosz na śmieci. Niezapełniony nawet w 1/3.

Rozlokowani na molo "chłoniemy piękno przyrody" - widać siwe czaple siwe, bociany, ptaszyska mewopodobne, na trzcinach skaczą zielone żaby. M. zdążyła już zmyć mi głowę za wyprawę na drugi brzeg jeziora - "powinnam dać ci kopa w dupę" było najbardziej parlamentarnym określeniem jakie usłyszałem, a "jesteś w końcu ojcem trójki dzieci" najbardziej wzniosłym - gdy nieopatrznie odwróciłem głowę. Wkurw exponent100! Cała długość zarośniętego niskimi trzcinami brzegu jeziora upstrzona, a raczej obsrana plastikiem w wielu formach, kształtach i kolorach, szkłem i aluminium. Wkurw, wkurw, wkurw, i jeszcze raz wkurw.

Ponieważ tak dalej być po prostu nie mogło, wykonuje dynamiczny zsuw z molo, wylewam wodę z pierwszej brzegu zaplątanej w trzcinach reklamówki, i zbieram. Zbieram, zbieram, zbieram. Piękny plon - na 20 metrach pomostu 4 pękate reklamówki śmiecia. Lądują w koszu, z którego wreszcie jest pożytek.

Reakcja ludzi - rodzin tubylczych i przyjezdnych, młodzieży tubylczej i ratownika ośrodkowego: ŻADNA. Są przyzwyczajeni, że co jakiś czas przyjeżdża dziwna persona i zaczyna sprzątać im jezioro? Chciałbym w to wierzyć. Raczej mają to po prostu w dupie, czy brzeg jeziora jest czysty, czy nie. Szczerze mówiąc, mi to chuj. Sprzątnąłem, bo mnie syf wkurwia, tak samo jak sprzątam place zabaw, na których lata Z. a niedługo pojawią się F. i N., bo nie chcę, żeby pocięły się rozbitymi butelkami czy zamiast z patyków robiły w piaskownicy domki z petów.

Wspierajmy czynem działania GPO. Jak powiedział jeden z jej członków, każdy z nas może należeć do GPO, nawet o tym nie wiedząc.
Wrodzony cynizm nie pozwala mi nie napomknąć, że to walka z wiatrakami - ale jak mówią mali (i średni, i wielcy) rycerze (nie tylko błędni), gdy nie słuchają kronikarze - chuj to. Jak cię coś wkurwia, zwłaszcza coś tak banalnego i łatwousuwalnego - zmień to. Globalnie świata nie oczyścisz, ale będzie Ci o wiele lepiej.

czwartek, 10 kwietnia 2008

Miałem sen - orka i sianokosy w PZPN

Trzy tygodnie mijają od zatrzymania Darka W. - nie mylić z bogu ducha winnym Darkiem Z. ze słynnych etykiet EB z lat '90. I co? I gucio. Jeszcze 17 (słownie: siedemnastu) klubom mają zostać postawione zarzuty o ustawianie meczów. Kluby śpią znów spokojnie. Skończyło się na kilku dniach nerwowego zagryzania wódki ogórkiem i kiełbasą, przepraszam: Kaszaną oczywiście, i paleniu w kominkach notesikami z poprzednich lat, w których roiło się od terminów wizyt u Fryzjera. Teraz nie tylko PZPN-owskie leśne dziadki spieszą z odsieczą. Już i Canal+ mówi o abolicji. Bo degradacje dezorganizują rozgrywki.

Buhahahahaaa! Jak można zdezorganizować coś, co chyba nigdy poprawnie nie funkcjonowało? Nagle, po n-latach Canal+ orientuje się, że sprzedawał pięknie opakowane, za przeproszeniem, gówno? Nikt nic nie słyszał o praktykach Vito Ajrona? Wolne żarty. Za taką dziennikarską indolencję* wywaliłbym Smoka i Twaroga na bruk (choć ich lubię, a drugiego wspominam także miło z boiska).

Miałem piękny sen. Wszystkie umoczone kluby spadają. Po kraju jeździ brygada piłkarskiego Eliotta Nessa i szybko robi porządek w miejscach, gdzie znów kiełkuje hydry łeb... Minister Drzewiecki czeka na Euro 2008, po przegranym półfinale wprowadza do związku komisarza. Rozwala całą strukturę - Blatter wyklucza nas z eliminacji do finałów mundialu w RPA 2010. W ciągu czterech lat Polacy grają mecze towarzyskie, Beenhakker testuje skład na Euro 2012. Polska piłka jest czysta... Aaaaaaaaauaaaa! Oaaaaaaaaaaauaaaaa! Z objęć Morfeusza wyrwały mnie bliźniaki - a było, dziatki drogie, tak pięknie!!! :)

Nie zgadzam się, że nie warto rezygnować z mundialu 2010. Jasne, chętnie zobaczyłbym chłopaków w Afryce, może powstałby film, równie piękny jak ten z Korei? :-p
Jeszcze chętniej jednak chciałbym za 5 lat zaprowadzić córkę na czysty, elegancki stadion i móc powiedzieć przed ligowym meczem: kibicujmy naszej drużynie, ale niech wygra lepszy. Lepszy, a nie mający karnet na usługi fryzjerskie. Jeśli nie Ministerstwo Sportu nie zaora PZPN-owskiego nieużytku teraz, szybko nie wyjdziemy z tego bagna.

Najbardziej z tego wszystkiego martwią mnie głosy kolegów po (byłym) fachu. To, co dwa tygodnie temu opowiadał Darek T. (oj, sporo tych Darków, ten też jest raczej OK) w magazynie Orange Ekstraklasa w TVN 24, jeżyło mi włos na głowie. "Nie można karać klubów, skoro to ludzie przekupywali. Zasłużone kluby nie zasługują na tułaczkę po trzecioligowych Sanokach." Ludzi tak, ale dlaczego nie kierowane przez nich organizacje? Przykład prezesów Arki i Widzewa, wcześniej Szczakowianki, pokazuje, że futbolowa ryba najczęściej psuła się od głowy. A jeśli głowa nie wiedziała, jak płetwy machają, to tylko do ucięcia się nadaje.

* indolencja. trudne słowo. cCzemu trudno uwierzyć mi, że koledzy dziennikarze o korupcji nic nie wiedzieli? Bo w tym środowisku sporą rolę odgrywali i nadal odgrywają ludzie, dla których korupcja to chleb codzienny. Spuszczając zasłonę milczenia na tych, co Ryśka Golibrodę po rękach całowali, było wielu innych. Znam takiego, co chwalił się, jak to jeździł po Polsce za ukochanym klubem "pomagając trenerowi w utrzymaniu ekipy". A trener, choć warsztat ponoć miał - tytuły mistrza Polski, kadencja jako selekcjoner biało-czerwonych, praca za granicą - to bez kasjera punktów pewny nie był. Może i na niego przyjdzie pora?

wtorek, 8 kwietnia 2008

Wiedza tajemna

Koncert koloński Keitha Jarretta, podobnie jak paryski walą w głowę jak fortepian Szopena o warszawski bruk. Wielkie rzeczy. Podobają mi się, są niesamowite itp., jednak dużo więcej o nich nie powiem. Muzykę mogę oceniać tylko w prostych, żołnierskich słowach - gdy rozdawano słuch muzyczny, prawdopodobnie stałem przy barze w DB i czekałem na piwo.
Muzyka ma dla mnie czasem znamiona wiedzy tajemnej. Ostatnio oglądałem dokument o urodzonym w Paryżu amerykańskim wiolonczeliście chińskiej proweniencji, Ma Yo-Yo. Człowiek o geniuszu porównywalnym z Mozartem (też zaczął szarpać struny w wieku, gdy ja na dywan po drabinie wchodziłem) poza nagraniem zyliona płyt z muzyką tzw. poważną (choć w jego interpretacjach bardzo radosną) za które dostał zyliard różnych nagród, nie zamyka się w klasycznym gettcie. W rzeczonym filmie działał z Bobby'm McFerrinem (szef fabryki przetworów z Gołdapi). Do pomocy przy aranżach mieli panią profesor - pani psorka wybaczy, nie zanotowałem nazwiska - z którą wymieniali uwagi typu: tutaj Bobby powinieneś śpiewać inaczej, bo pokrywasz się tonacją z Yo-Yo, itp. Dla mnie odlot - o czym ci ludzie mówią, rozumiem, ale usłyszeć tego za nic nie mogę. I jeszcze ta radość z tworzenia czegoś wielkiego, a może po prostu radość z robienia czegoś, co się kocha. Mogę najwyżej strzelić gola w amatorskiej lidze halowej.

O Yo-Yo Ma (Yo-Yo Mie?) dowiedziałem się zupełnie przypadkiem kilkanaście lat temu na obozie letnim. Obóz miał szczytny cel uczenia języka niemieckiego, i na jednych z zajęć graliśmy, auf deutsch selbstverstaendlich, w 20 pytań. Każdy wymyślał znaną postać a reszta miała odgadnąć kto to. Nikt nie był w stanie dojść o kogo chodzi jednej z koleżanek, uczącej się gry na wiolonczeli - nikt wówczas nie słyszał o Yo-Yo Ma. Pamiętam niedowierzanie w jej oczach - jak to możliwe? Tjaaa, muzyka to wiedza tajemna.

wtorek, 25 marca 2008

Rada dnia - sznurówki

Jeśli zepsują Ci się przypadkiem końcówki sznurówek (problem sprawiają wówczas te najszersze, płaskie sznurówy), nie wyrzucaj ich, ani tym bardziej nie pozbywaj się butów. Zaopatrz się w taśmę klejącą szeroką na ok. 2-3 cm i nożyczki. mocno oklej niesforne końcówki taśmą i gotowe!

poniedziałek, 28 stycznia 2008

zaczynając od początku

bo od czegoś zacząć trzeba.