niedziela, 19 października 2008

SOS - Some Old Stuff - 1: Rzeczywistość

Nie poszedłem dzisiaj do X. Zaskakujący obrót sprawy. Cóż, co robić. Chodziłem w te i we wte, jak mówiły nasze prababki. Szukałem swojego miejsca na ziemi, przynajmniej na ten wieczór tak ciekawie się wcześniej zapowiadający. Przechodziłem ulicą Wielkiego Poety, który był nim, bo dobre wiersze pisał. Skręciłem w małą przecznicę, już wieki minęły od czasu, kiedy odwiedzałem Y. Wszedłem przez wąskie drzwi. Powitał mnie jak zwykle dym, leniwie płynący w półmroku – dym płynie dokąd chce i nie obchodzą mnie żadne wyjaśnienia opierające się na prawach fizyki, czasami mam wrażenie, że przepływa przez ściany, okna, drzwi... Tak jak płuca wypełniał mi dym, a oczy półmrok, uszy zaludniały gwar i dobra muzyka. Nie pytajcie jaka, co do wszystkiego, co dotyczy wydarzeń tego wieczora i nocy, oraz następujących po nich kilku dni, obowiązuje mnie ścisła dyskrecja. Tradycyjnie nie było wolnych miejsc. Przecisnąłem się przez obcą mi, jeszcze, ciżbę do baru, znajdującego się... o znów bym się wygadał. Muszę jeszcze pamiętać, żeby skreślić opis drzwi. Zamówiłem strzała i piwo – zestaw dnia, tego i jeszcze wielu innych dni, przeszłych i tych co dopiero miały nadejść. Rozmyślając nad kondycją rodzaju ludzkiego w wiekach średnich, odnoszoną do obecnej sytuacji geopolitycznej, nie zaprzestawałem obserwacji lokalu. Niewiele się tu zmieniło na przestrzeni lat, byłbym gotów przysięgać na następną kolejkę, że od mojej tu pierwszej wizyty, nie zmieniło się nic. Piwo było lepsze, fakt, drinki robione z prawdziwych składników, ale to była ingerencja zewnętrznych sił, umożliwiająca picie śrubokrętów z prawdziwego soku, a nie rozcieńczonego syropu o zapomnianej dziś nazwie. Oszukiwałbym jednak jak Staszek Burczymucha, gdybym powiedział, że interesowałem się wyłącznie wystrojem wnętrza. Moje ślepia szukały kontaktu. Kontaktu, który pozwoliłby mi zakończyć, przynajmniej na jakiś czas, moją, dziwną jak na tę porę roku udrękę. Powoli przesuwałem wzrokiem po stolikach i ławeczkach, krzesłach, żaden zakamarek nie mógł ukryć się przed moim wzrokiem. Piwo kończyło się, echo wystrzału dawno już przebrzmiało. Nareszcie. I to gdzie, chociaż może skupmy się na tym, obok kogo. Przeraziłem się trochę. Myślałem, czyby nie poprawić, z drugiej rurki można oddać jeszcze jeden strzał. Nie, chociaż może... Nie, bo zaraz ktoś spostrzeże moje odkrycie. Z gracją Ronaldo, zanim jeszcze słychać było o nim, a nie trzask jego kolan, przemknąłem się do stolika. Było to moje ulubione miejsce, zwłaszcza,, gdy byłem tu sam.
- Czy można? – Spytałem.
- Tak, oczywiście. – Miała dziwny głos. Nadużywam tego epitetu, ale naprawdę nie wiem jak go opisać. Miała zielone oczy, zauważyłem, choć zazwyczaj tego nie dostrzegam. W podstawówce jednym z powodów, dla którego opuściła mnie podwórkowa piękność, było to, że nie pamiętałem, jaki ma kolor oczu. Kij jej w ryj. Opis dokończę później. Dialog wstępował dopiero w początkową fazę. Nie wiedziałem co powiedzieć, wiec jak zwykle w takich sytuacjach wyplułem z siebie kilka słów:
- Nie będę owijał w bawełnę, bardzo mi się podobasz, mam na imię Jurek, a Ty?
- Ja nie. Ale możesz mi postawić drinka.
- Z przyjemnością. – Byłem potulny jak baranek, poszybowałem niemalże do baru zamówiłem margaritę. Nie wiedziałem, czego chciała się napić, ale wiedziałem, że margerity pije się w filmach.
- Proszę bardzo. – Wyglądała na zadowoloną. – Dziękuję, Jurku. – O nie, znowu wołacz. Mam awersję do ludzi, którzy non-stop używają prawidłowych form gramatycznych, nie przeklinają, uważają piwo za alkohol i nie rozumieją, co to jest spalony.
- Mam na imię Kasandra.
- Ładne imię.
- A wiesz kto to był?
- Obiło mi się o uszy. To narzeczona Asterixa z komiksu? Brzmi jakoś tak starożytnie.
- Zabawny jesteś, może nie powinnam pytać...
- Każdego o to pytasz na pierwszej randce?
- A to ma być randka?! – Zatrzepotała rzęsami, ale się nie zakrztusiła. – To kto nas umówił? Jakaś randka w bardzo ciemno.
- Przeznaczenie nas tu zesłało... – Chciałem dodać jeszcze jakiś inny mądry tekst, ale mi przerwała.
- Jesteś banalny. Czuję się trochę zawiedziona. To chyba będzie nasza ostatnia randka.
- To nie marnujmy czasu i chodźmy do mnie. – Zapomniałem dodać, że żartowałem.
- Dobrze, ale posłuchajmy jeszcze trochę muzyki. – Trochę mnie zagięła, ale nie na tyle, żebym zapomniał języka w przysłowiowej gębie.
- Mam w domu tę płytę, i jeszcze wiele innych. A także kolekcję żuków afrykańskich. – To plagiat, nie wymyśliłem tego. Tak mówił mój przyjaciel, który mieszkał w Nigerii, ale tak dawno, że był jeszcze wtedy za mały na zbieranie żuków. Może zbierał wtedy znaczki, może kapsle.
- Nie lubię owadów, ale chętnie posłucham twoich płyt. – Co za frazesy, powoli odchodziła mi ochota na zabieranie jej gdziekolwiek. O nie, i jeszcze przybłąkały się A i B. Już mnie zauważyły. Chyba nie podejdą, raczej będą patrzeć z wyższością. Nie potraktowałem ich ostatnio zbyt dobrze, zresztą czy na to zasługiwały?
Z zamyślenia wyrwało mnie pytanie.
- Idziemy? Mógłbyś się chociaż nie gapić tak ostentacyjnie. – Miała rację.
- To znajome, nikt ważny.
- Jutro będziesz tak mówił o mnie? Następnej ofierze? - Hello! To ja tu mam być śmieszny!
- Może... Chodźmy już, skoro nalegasz. – Wziąłem ją pod rękę, nie protestowała, była też wyższa niż myślałem.
Wyszliśmy na ulicę. Spacerowaliśmy w milczeniu, chyba obydwoje myśleliśmy jak wyjść z tej kłopotliwej sytuacji. Może tylko dla mnie była ona kłopotliwa, może Kasandra świetnie się bawiła? Wejdziemy do mnie, już będę witał się z gąską, a ona zacznie się śmiać i poniży mnie w moim własnym domu. Muszę myśleć pozytywnie, muszę myśleć pozytywnie, muszę myśleć pozytywnie.
- Lubisz jazz? – Spytała nagle. – Ja bardzo, ale tylko czasami, jak się upijam, albo jak piszę na maszynie.
- Uwielbiam. Zawsze, ale upijanie się i pisanie, to rzeczywiście dobrze idzie przy dżezie. Serio, nie mówię tego żeby się podlizać.
- Dobrze. Nie znam się zupełnie na muzyce, lubię coś po prostu albo nie, umiem coś niecoś zagrać, ale dziś chcę się upić i posłuchać.
- Już zaraz będziemy na miejscu.
- Nie, chodźmy do mnie, nie mam nastroju na obce miejsca.
O rany Julek, przecież ona już teraz była wstawiona, wcześniej tego nie zauważyłem. Ślepy jak but. Cholera, co ja robię? Może to jakaś wampirzyca i chce mnie zgwałcić i wypić moja krew. Przynajmniej się upije, jak będzie piła. Chociaż może wampiry się nie upijają? To chyba byłem człowiekiem, bo moje myśli były ewidentnie pijane.
15. maja 2001

Brak komentarzy: