czwartek, 13 listopada 2008

Ostatnio czytane

Jestem najlepszym dowodem na kryzys czytelnictwa w Polsce. Przeczytanie poniższych dziewięciu książek zajęło mi coś z pięć miesięcy, a żadna z nich nie jest „wojenno-pokojowych” rozmiarów, ba, nawet do „Krzyżaków” im daleko...

kolejność achronologiczna, czysto przypadkowa:
Lawrence Block „Burglars can’t be choosers”, „Burglar on the prowl”
Dobre kryminały się nie starzeją, a pierwszy tytuł - sprzed trzydziestu lat - niezłym kryminałem jest. Bohater, włamywacz (niemożliwe, prawda?) Bernie Rhodenbarr, sympatyczny, intryga dobrze poprowadzona. Największy atut: nie ma uszlachetniania bohatera na siłę. Wiemy, że to co robi, jest złe. Cynicznie przyznaje on, że kradnie, żeby żyć – nie przeżyć – na dobrej stopie, do której się przyzwyczaił. Doza szlachetności, którą okazuje i nigdy nie omieszka podkreślić, uczłowiecza go, a nie wyświęca. Idealna commuter’s book.
W drugiej książce Rhodenbarr niepotrzebnie zaczyna bawić się w Matkę Teresę. Odruchów szlachetności jest za dużo. Podobnie jak zbiegów okoliczności. I choć takie jest założenie w „Burglar on the prowl”, że zbiegi okoliczności zbiegają się w jednym miejscu, to w końcu powstaje z tego chaotyczna bieganina zamiast uporządkowanej sztafety faktów. Czyta się nieźle, bohaterowie mają kilka niezłych momentów i cytatów, ale Bernie jest już zbyt politycznie poprawny: karmiący kota, przyjaźniący się z lesbijką antykwariusz, będący do tego włamywaczem. Tak jak „Burglars can’t be choosers” zachęcało do poznawania przygód Berniego, tak „Burglar on the prowl” skutecznie do tego zniechęca.

Woody Allen „Czysta anarchia”
Zbiór opowiadanio-felietonów publikowanych przez najsłynniejszego nowojorczyka w najsłynniejszym nowojorskim periodyku New Yorker. Allenowski*. I tyle można o nim powiedzieć. A, choć może dodam jeszcze, że lepiej chyba czytać w oryginale.

John Kennedy Toole “Sprzysiężenie osłów”
Przedmowa Walkera Percy’ego, autora moich ukochanych „Moviegoer” i „Thanatos syndrome”, zachęcający opis na tylnej okładce, wzruszająca historia autora... i klops. Może spodziewałem się zbyt wiele, a może po prostu nie czuję Nowego Orleanu. Przy czym nie jest to zła książka, a niektóre fragmenty doprowadziły mnie do łez. Może spodziewałem się zbyt wiele.

Giuseppe Tomasi di Lampedusa „Lampart”
Tu była „namaszczająca” przedmowa jednego z francuskich mistrzów. Raczej zniechęcająca. I mimo to książka świetna – gorące klimaty Sycylii świetnie wpisały się w upalne wakacje na Zante – Fior di Levante. Szerokość geograficzna podobna. W „Lamparcie” słychać trzeszczenie i łabędzi śpiew starego porządku zarazem. Uniwersalne, bez patosu.

Julio Cortazar „Opowiadania Zebrane”
Przez pierwszy tom przeleciałem jak gaucho przez pampę, przez drugi wlokłem się jak transandyjska kolej. Za dużo dobrego na raz. Prawie każde opowiadanie z osobna jest genialne i zaskakujące, ale w drugim tomie nie uniknąłem odczucia: „to już przecież było”. Jak z dobrą whisky – lepiej co tydzień szklaneczka, niż cała flaszka za jednym posiedzeniem.

Mario Vargas Llosa „Szaleństwa niegrzecznej dziewczynki”
Staroświecka powieść? Coś w tym jest. Ale jednocześnie niezwykła. „Kobiety marzą o takiej miłości, mężczyźni ją przeklinają” powiedział mi ktoś. Nie widziałem, żeby Ricardito ją przeklinał. Trudno przeklinać kogoś tak wdzięcznego jak niegrzeczna dziewczynka. Trudno przekląć całe swoje życie.

Ernesto Sabato „O bohaterach i grobach”
Kiedyś wrócę do tej książki. Na emeryturze każę przeczytać ją wszystkim przyjaciołom. I potem będziemy wieść niekończące się dyskusje o czym ona tak naprawdę jest. Teraz nie wiem, mam cały czas mętlik w głowie.

Ian Ridley „Cantona – the Red and the Black”
„It (...) explores the character and motivation of one of the most charismatic and colourful characters in the world game – part Rambo, part Rimbaud.” Kocham Erica Cantonę. To dla mnie najważniejszy piłkarz lat dziewięćdziesiątych XX w Dla osób, u których nie wywołuje on tego rodzaju uczuć, biografia niepokornego Francuza też może być ciekawa. Przypomną sobie, zobaczą, w jaki sposób piłka nożna zmieniła się przez zaledwie 15 lat (sic!). Wspomnienia z 1992 roku, gdy Cantona trafił do Leeds, brzmią dzisiaj jak legenda o smoku wawelskim. Warto.

* Ostatnio nie zgadzamy się z M. co do Woody’ego A. Wg mnie zjadł w końcu swój ogon, który żuł w swoich filmach przez ostatnie 40 lat. Muszę się już poważnie wysilać, żeby uśmiechnąć się na jego filmach. Smutne

poniedziałek, 10 listopada 2008

Pięciominutowy świat nr 2 – Moralnie i do przodu

– Więc co, jesteśmy frajerami? Bo nie świnimy i nie podpierdalamy? – oburzył się Benek. – Trochę przerażająca wizja, nawet ty równasz w dół, Miszczu.
Siedzielim na naszym bizneslanczu, czyli co piątkowej biesiadzie za pieniądze korporacji. Co piątek innej, ale zawsze przekonanej, że właśnie robimy deal stulecia, a przynajmniej tygodnia, a jeśli już nie, to chociaż spotykamy się z promprosem (promising prospect).
- Wszystkie cnoty wyśmiewane, krytyki się mogą nie bać. Tak, kurwa, może i się nie boją, ale to ciągłe puszczanie oczka z ekranów, dzienników, głośników: podpierdol, zabierz, sięgnij, nagnij, sfalandyzuj, pojedź Gosiem. A przecież można inaczej – Benek lubił przemawiać. Odkąd zmienił E. na małą „rodzinną” firmę, brakowało mu oddanego, bojącego się pierdnąć audytorium, które mógł pod każdym pozorem wezwać do konferencyjnej i oszałamiać swoim słowotokiem. – Tak to, KURWA, wygląda – podsumował. Oprócz właśnie konsumowanego steku z tuńczyka, to była jego największa przyjemnność – obrzucić mięsem przypadkowe, ale nobliwe audytorium. „Podnieca mnie to, że normalnego gościa w normalnej knajpie ścigałyby już łapy wykidajły, i zgorszone teatralne szepty, pioruny spojrzeń. A w żadnej Dorsii nikt nam nie podskoczy” mówił nam kiedyś przy dużej jasnej czystej, już po ciemnej stronie mocy. „Przynosisz wstyd krawaciarzom” zareplikował Miszczu. „Nie dziw, że potem wszyscy mamy opinię dorobkiewiczów z prowincji, którym słoma przy każdym kroku się sypie”. „Wychodzi” rzucił Jerzyk. „No i znów dziś nie zapukasz. Ładna skądinąd jest” skomentował wówczas Benek, au courant, ale nie a propos.
- Problem nie sprowadza się do tego, czy jesteś świnią czy nie – ciągnął Miszczu, który zapodał temat. – Czasami możesz za chuja uchodzić, i nie ma chuja. Jak widzisz, że ktoś z sejlsów ci się opierdala zamiast zapierdalać, to opierdalasz, nie?
- No tak, ale to żadne, kurwa, imponderabilia, tylko czysty rachunek ekonomiczny. Budżet musi sztymować ci do pizdy na koniec miesiąca – tako rzecze Jerzyk. I trudno polemizować.
- Weźmy inną sytuację. Potakiwaczy – ciągnął niezrażony Miszczu. – Robią swoje, na wizytacjach prezentują się lepiej niż reklamowe klony, nosy w lapkach, rączki na klawiszach, segregatory na deskach. „Tak panie, już dyrektorze, może pani, jasne kierowniczko, nie ma problemu szefie, kochamy wszystkich szefów.” Możesz zostawić w spokoju, ale nie. Wiesz, że drzemie w nich potencjał, a ich bylejakość jest obrazą dla twojego zaangażowania, inteligencji i przebojowości. Chcesz podkręcać efektywność, nie podpierdalasz ich, tylko wytykasz błędy. I żadne tam reply to all, nie chcesz nikogo rugać, tylko chcesz, żeby pracownik poczuł twoje indywidualne podejście. I się postarał. Ty się starasz, on też może.
- Hahaahahahahaaaaaaaaahahahaaaaaahaa – ryczał Benek. – I ty w to wierzysz? Że się postara? Ni ma chuja we wsi.
- Nie chodzi o wynik, tylko o próbę, tak? – interpretacja Jerzyka trafiała w punkt. – I świadomość niesprawiedliwości społecznej, odczuwanej przez nas, a spowodowanej opierdalactwem i oportunizmem tłuszczy z openspejsu.
- Właśnie – Miszczu był dziś jak prawdziwy miszczu, MJ23. Unstoppable. – Powinniście to chyba rozumieć. Wszyscy stamtąd wyszliśmy. Bez świń, bez podpierdalania i pierdolenia ryczących czterdziestek w zaciszu osłoniętych żaluzjami akwariów. Ciężką pracą, lojalnością wobec firmowej misji, jakkolwiek popierdolona by nie była...
No niby tak. Wszystko pięknie. Tylko utklim wszyscy trzej na wyższym średnim. Dalej już bez polityki ciężko było iść, do rad nadzorczych zapraszali, ale zjazd do zarządu przegapilim chyba jakiś czas temu. Pozostawała duma z bycia inteligntnym, oczytanym specjalistą i wątpliwy szacunek załogi. Bo od pewnego levelu zaczynasz To dostrzegać w oczach kolegów, którzy zostali na hucie kulki wytapiać. Ten sam pusty wzrok, którym wcześniej ty traktowałeś przełożonych. Mogli być mili – wódki z nimi nie piłeś. Czasami tylko stukałeś się kieliszkami na firmówce. Tak jak ty kiedyś z nimi, teraz inni z tobą. Nie my – ty i oni.
- Właśnie, może po prostu mieliśmy farta? Że nikt nie kazał nam w ciągu pół roku zlikwidować całą fabrykę, a na koniec sobie samemu podpisać wymówienie? – Benek wiedział o czym mówi, niestety. – Może ten mityczny kręgosłup moralny, w który nas, Miszczu wyposażyłeś to po prostu oportunizm nieco mniejszy niż u innych, brak parcia na ostatnie piętro i fart?
Zamilklim. Podali kawusię i brownies. Bez nadzienia. Nadzieja była, że wieczorem nabijem i nadziejem. Jak co piątek. Nadzieja.

piątek, 7 listopada 2008

Imprezje z Zante 4 – Gra z dziadkiem

Wieczór pierwszy
- I got best waiters in the resort! – to już nie był czapkujący naganiacz, tylko kierownik pełną gębą. I z gębą na nas, awanturujących się klientów, wyjeżdżał. Trudno było nam polemizować z jego tezą, głównie dlatego, że to był nasz pierwszy na Zakynthos wieczór w knajpie. Zresztą wakacje są. Wyszliśmy.
Wcześniej poprosiliśmy o rachunek. Podobnie jak para przy stoliku obok, z drugiej strony goście dopiero mieli zamawiać, a przed nami rodzina już zapłaciła i teraz wyciskała ze szklanek ostatnie krople czekając na resztę. Reszta była chyba niewielka, bo po pięciu minutach czekania całe towarzystwo spokojnie opuściło lokal.
Rachunek w końcu do nas trafił – tak przynajmniej myśleliśmy, podnosząc pozostawiony przez sędziwego, sympatycznego jegomościa skóropodobny kajecik. Rachunek był – wraz z nim11,50 euro reszty. Nakarmiono nas dobrze, więc nie oczekiwaliśmy żadnej rekompensaty, reklamacji zresztą przecież nie składaliśmy. Alkoholomierz i podręczna waga to też nie nasz styl, a raczej jego brak. Nie nasz brak.
Pary obok nas – ta czekająca na zamówienie i ta oczekująca rachunku – też miały nietęgie miny. Niestety, nie zjednoczyliśmy się w tarapatach, tylko działaliśmy na własną rękę. Przy kolejnej bytności dziadka każdy ze stolików z osobna zareklamował rachunek – para czekająca na przyjęcie zamówień ze śmiechem, druga para – ze zrozumieniem. My z nonszalancją. Z. bawiła się świetnie, wcale nie musi jeszcze iść spać, wakacje są. Obie pary stosunkowo szybko wywalczyły swoje. A my czekaliśmy. Dziadek energicznie penetrował inne rejony knajpy. W końcu udało nam się złapać za rękę naszego gospodarza, tego, który wciągnął nas z deptaka do tawerny Dionisos. – I’ll be right back – zapewnił. Pozostawmy na boku jego poczucie czasu – wyglądał na szczęśliwego – po 75436 strzałach znikąd wrócił z resztą. I pretensją. – My waiter couldn’t track you. You were walking over the tables – stwierdził. I dodał: - Don’t let that happen, again.
– Bo co, your mama will shoot us? – popatrzeliśmy po sobie z M. Przecież nigdzie się nie ruszaliśmy. – It is impossible we walked over the tables, it is so crowdy here, no free tables – próbowaliśmy tłumaczyć. Próba żartu niezaliczona. – No, sir. I believe my waiters. I got best waiters in the resort.

Wieczór ostatni
Ostatniego dnia rano, zamiast w oczekiwaniu na transfer na lotnisko sączyć drinki przy basenie, zostaliśmy zapakowani do Autokaru i przewiezieni z Alikanas do Argassi. – Kłopoty z przewoźnikiem – zakomunikowała touroperatorka. – Nocleg i kolację zapewnia oczywiście nasze biuro.
Kolacja na voucher była stołówkowa w dobrym tego słowa znaczeniu. Pieczone udo wielkiego kurczaka, ryż, frytki, warzywa a na przystawkę kosz chleba i pyszne tzatziki. Zamówiliśmy jeszcze dzban wina za 4,80 w intencji pomyślnego powrotu.
Zmęczona wrażeniami dnia Z. zasnęła na fotelu w knajpie. Kelner, rachunek, yes sir, evcharista.... Alarm!!! Dziadek z rachunkiem. W kajeciku – kwitek na 8,50. Halo, hola, too much, just wine, no pepsi, migusiem, bo dziecko śpi.
Próba druga – dziadek ten sam, rachunek ten sam, ale za to z resztą z dwudziestaka. „Bierz kabonę i w nogi” milczała M. „Czemu nie?” odbijałem w jej źrenice. Ale nie, raz dżentelmen, cały wieczór dżentelmen. Próby trzeciej nie było. – We were to pay for a middle caraffe of wine, but keep receiving wrong bill. Here’s your five, keep the change, kalinichta.
Wyszliśmy. Grają ostro z dziadkiem, ci Zakyntianie. Jak do licha wychodzą na swoje?

czwartek, 6 listopada 2008

Time for change - bezrobocie wśród surferów

Dlaczego surferom trudno znaleźć pracę w Polsce? Zdjęcie obok rzuca pewne światło na sprawę...